Panorama bitwy nieskończonej

009 (facebook.com cafepensjonat)

„Widok z balkonu (Lanckorona)” (2003)

 „Stroma uliczka wiedzie do piekarni,

stygnie na półkach zwyciężona gleba.

Młoda piekarka sypie dla ptaszarni

pachnące ziarno w kształcie grudek chleba.”

 Jest wczesny zimowy poranek, pod butami skrzypi całkiem świeży śnieg. Pomiędzy kolorowymi domkami wirują jeszcze spóźnione białe płatki. Wtem zza rogu wyłania się całkiem biała postać. Z uwagi na krzywo sterczące z jej pleców skrzydła można by uznać ją za anioła, ale oto z naprzeciwka idzie, a raczej wiruje w śniegu najprawdziwszy anielski sejmik – kobiety, mężczyzny, nawet dzieci! Ale jak to, skąd tu anioły? Skąd anioły w „miasteczku”?

 Tak wyobrażam sobie grudniową sobotę w Lanckoronie, podczas corocznego festiwalu „Anioły w miasteczku” właśnie. Dwudniowe święto odbywa się od roku 2004, w pierwszy weekend po mikołajkach, aby odnowić lanckorońskie tradycje jarmarczne. Tradycją stało się też przyznawanie z tej okazji tytułu Anioła Lanckorony, osobom, które „Lanckoronę ukochały, a jej dobre imię i urok noszą w sercu, głoszą światu poprzez swoje czyny i dzieła pamiętając o niej nawet wtedy, kiedy są daleko”. W 2006 tytuł ten otrzymał, niestety już pośmiertnie, Marek Grechuta. I w ten sposób w „Opowieściach prowincjonalnych” znów pojawia się piosenka: „Widok z balkonu (Lanckorona)”. Znalazła się ona w albumie Grechuty „Niezwykłe miejsca”, wydanym w 2003 roku. Cała płyta ma bardzo lokalny, małomiasteczkowy klimat. W innych, moim zdaniem słabszych utworach, Grechuta poświęcił kilka słów swojemu rodzinnemu Zamościowi, umiejscawiając go „Gdzieś na skraju mapy”, Kazimierz Dolny opisał „Jak perłę między wzgórzami” czy wreszcie odkrył mały, pamiętający czasy Rzymian, bułgarski nadmorski kurort „Sozopol”.

Karniewski Stanisław, Lanckorona, 1940 (artyzm.com)

Dzięki „Widokowi z balkonu” coraz więcej turystów przybywa do Lanckorony tylko po to, by zobaczyć osławioną niemal stuletnią piekarnię, do której Grechuta chodził po świeże pieczywo. Ale i poza piekarnią jest tu co zobaczyć. Niewiele jest w Polsce wsi o małomiasteczkowym klimacie; sama Lanckorona z potężnym zamkiem i sporym centrum była miastem przez prawie sześćset lat (ostatecznie prawa miejskie utraciła w 1934). Ale dziś wyjątkowo zamiast słowa proponuję obraz, tym razem z „Lanckoroną” w wykonaniu Grzegorza Turnaua. Zapraszam do obejrzenia lanckorońskich uroków na zdjęciach i wczucia się w klimat małego miasteczka (które stało się wsią).

008 (garnek.pl)

.

Ankieta prowincjonalna

Drodzy czytelnicy i drogie czytelniczki,

jednym z ulubionych aspektów studiowania na mojej uczelni jest realna możliwość twórczego połączenia pasji z realizacją projektów na zajęcia. Dlatego też w ramach przedmiotu „metody ilościowe w badaniach społecznych” stworzyłem krótką ankietę dotyczącą postaw wobec prowincji. Jej wypełnienie nie zajmie Wam więcej niż pięć minut, a mi pomoże w zaliczeniu. Będę bardzo wdzięczny za pomoc i odesłanie pliku na adres michal.misiarczyk (małpa) gmail.com. Oczywiście obiecuję wkrótce opublikować wyniki ankiety i jej omówienie! 🙂

ankieta_prowincja

Piła wita jeleni

Piła wita jeleni (fotopolska.eu)

„Piła tango” (2005)

„w Pile było jak w Chile

każdy miał czerwone ryło

mniej lub bardziej to pamiętasz

spytaj jak to było

w czasach gdy nad Piłą

jeszcze latały samoloty

wojewoda Śliwiński

kazał pomalować płoty

potem wszystkie płoty w Pile

miały kolor zieleni

rogaczem na wieżowcu

Piła witała jeleni”

Porównanie jednego z miast Polski Ludowej do Chile rządzonego przez socjalistę Salvadora Allende wydaje się w miarę czytelne, ale co w Pile robiły samoloty, co to za akcja z malowaniem płotów i skąd rogacz na wieżowcu? Po kolei. Po pierwsze, zbudowane jeszcze w czasach pruskich (1913) lotnisko, położone raptem dwa kilometry od pilskiego centrum, w roku 1952 zostało siedzibą 6 Pułku Lotnictwa Myśliwsko – Bombowego, więc częste i dokuczliwe dla ucha ćwiczenia wojskowych dawały się mieszkańcom we znaki. Po drugie, w 1975 wojewodą nowoutworzonego województwa pilskiego został Andrzej Śliwiński. Można bez przesady stwierdzić, iż zbudował on nowoczesną Piłę – dzięki zdobytym funduszom centralnym zbudował główne arterie, osiedla, przedszkola, szpital, przychodnię, stadion i pływalnię miejską… W ciągu pięciu lat „przyspieszenia pilskiego” ludność miasta wzrosła o połowę! Do mniej spektakularnych sukcesów zalicza się zbudowany na rogu Alei Wojska Polskiego i Niepodległości prawdopodobnie pierwszy w Pile wieżowiec, na którego szczycie zamieszczono wielki neon „Piła wita” oraz herb miasta przedstawiający… jelenia. Jak w cytowanej piosence, wkrótce zaczęto pokpiwać, kogo wita napis. Ponadto inną niezbyt chlubną decyzją było zburzenie zniszczonego siedemnastowiecznego kościoła świętych Janów i postawienie w ich miejsce Hotelu Rodło (choć w zamian miasto przekazało Kościołowi działkę pod budowę nowej świątyni).

A skąd płoty? Województwo pilskie było czwarte w Polsce pod względem lesistości, lasy zajmowały prawie 42%, więc powstała idea „Piła miastem zieleni”, żeby i stolica dawała dobry przykład. „I rzeczywiście, w cholerę parków powstało, drzew posadzili mnóstwo, miasto pozieleniało” wspomina Krzysztof „Grabaż” Grabowski. Wojewoda Śliwiński wydał też owo kuriozalne zarządzenie: „kazał pomalować płoty”, żeby „wszystkie płoty w Pile miały kolor zieleni”. Sam Śliwiński został zdymisjonowany w 1980 za rzekome kłusownictwo, a w stanie wojennym internowany. Jednak mieszkańcy odwdzięczyli mu się już w nowej Polsce, przyznając w 2001 tytuł Honorowego Obywatela Miasta oraz w plebiscycie lokalnej gazety tytuł „Pilanina XX wieku”.

Piła miasto zieleni (zycie.pila.pl)

Sam Grabaż, lider zespołu Strachy na Lachy, w Pile spędził dzieciństwo i młodość, przed wyjazdem na studia do Poznania. W wywiadach zapewnia, że wszystkie postaci i wydarzenia pojawiające się w piosence są autentyczne. Utwór „Piła tango” dał tytuł całej płycie z 2005, a rok później powstał singiel. I choć Grabaż twierdzi, że ta piosenka jest jednym z mniej lubianych przez niego dzieci, nie da się ukryć – to zwykle do niej – jako najbardziej rozpoznawalnej – najchętniej podskakuje tłum fanów i fanek.

Piła stała się również inspiracją innej rockowej piosenki. Niejednokrotnie „na prowincji” możemy się spotkać z prześmiewczym napisem na murze: „miasto seksu i biznesu” (np. na stacji kolejowej w podkrakowskiej wsi Łuczyce). Tym razem to cytat z piosenki Pidżamy Porno „Odlotowa Dorota”, w której Grabaż śpiewa: „Przyjedź tylko na wagary do Piły, do miasta biznesu i seksu”…

Strachy na Lachy w Pile (coolturalni24.pl)

Można spotkać golasa jak na plaży w Mombasa

„Chałupy welcome to” (1986)

Jak co roku w Chałupach, gdy zaczyna się upał
słychać wielki szum.
Można spotkać golasa jak na plaży w Mombasa,
golców cały tłum.

Chałupy, Dębki, Gdynia, Hel, Kuźnice, Władysławowo – dziś te miejscowości kojarzą się nam zwykle z wakacjami i plażą, jednak jeszcze sto lat temu były po prostu małymi kaszubskimi wioskami rybackimi. Czym na ich tle wyróżniło się w historii Pomorza Gdańskiego Budziszewo (bo pod taką nazwą Chałupy funkcjonowały od powstania w XVII wieku do początków XX)? Niestety niczym chwalebnym: najbardziej pamiętne jest wydarzenie z roku 1836, kiedy to odbył się we wsi ostatni na Kaszubach sąd boży. Posądzoną o czary i rzucanie uroków wdowę po rybaku, Krystynę Ceynowa, sprowadzony z Sopotu znachor skazał na próbę wody – wrzucenie związanej kobiety do morza (gdyby nie tonęła, oznaczałoby to, iż istotnie jest wiedźmą). Znachora sąd skazał na dożywocie, bo Ceynowa próby nie przeżyła. Wkrótce nazwiskiem wdowy zaczęto nazywać wioskę.

Około roku 1960, mniej więcej w połowie drogi między Chałupami, a Kuźnicą Helską powstała plaża naturystyczna, zwana też po prostu „nagą plażą”. Wydawało się, że odległość – pół godziny spacerem od centrum wsi oraz naturalna granica i parawan w postaci lasu pozwolą uniknąć ewentualnych konfliktów z mieszkańcami. Niestety taki stan trwa mniej więcej do początku lat osiemdziesiątych, kiedy plaża staje się popularna dzięki działalności publikującego w czasopiśmie „Veto” Sylwestra Marczaka, próbującego utworzyć pierwsze Polskie Towarzystwo Naturystyczne. Pruderyjna wieś na przemian chodzi podglądać naturystów i naturystki lub protestować przeciwko sianiu zgorszenia i rozpusty. Sytuację konfliktu świetnie opisuje Michał Bołtryk w reportażu „Ruch gołych” (znalazł się on w niedawno wydanym świetnym zbiorze „Mulat w pegeerze. Reportaże z PRLu” pod redakcją Krzysztofa Tomasika). Warto poczytać choćby o tym, jak sołtys innej wsi zarzekał się, iż zgodził się na plażę, bo był przekonany, że chodzi o maturzystów, a nie naturystów…

Konflikt o plażę w Chałupach uznał za świetny materiał na piosenkę kompozytor Ryszard Poznakowski, szukający tematu na przebój wakacji. Zimą 1985 namówił on nieśmiałą, szerzej jeszcze nieznaną poetkę Grażynę Orlińską do napisania słów do lekkiego, ironicznego utworku o konflikcie między golasami i tekstylnymi. Jak dowiadujemy się z Biblioteki Polskiej Piosenki, Orlińska postanowiła nadać angielski tytuł, ponieważ „teraz dobrze się sprzedają w polskich piosenkach amerykanizmy, a [Poznakowski] oczekuje komercyjnego tekstu”. Rewelacyjnie sprzedała się cała piosenka, ale najpierw pojawił się problem, kto ją zaśpiewa. Kiedy sama Irena Santor grzecznie odmówiła, tłumacząc się nie swoim repertuarem, zaśpiewania „Chałupy welcome to” podjął się młody Zbigniew Wodecki. Dla większej pikanterii telewizyjny teledysk zilustrowano autentycznymi migawkami z plaży naturystycznej w Chałupach podczas wyborów Miss Natura w 1984 roku. Piosenka zrobiła furorę błyskawicznie, jeszcze na długo przed wakacjami,  ale sam Wodecki nic o tym nie wiedział, bo wkrótce po nagraniu wyjechał koncertować z zespołem do Stanów Zjednoczonych.

Tymczasem Polacy i Polki zaczęli bawić się na dyskotekach przy dźwiękach swojskich „Chałup…”, postawionych na równi z egzotycznie brzmiącymi wyspami Barbados i Galapagos, Bermudami i Jamajką, Afryką dziką… Wieś mogła się czuć prawdziwie światowo i liczyć na najazd wielu turystów/ek, szczególnie gołych. Dziś tych ostatnich coraz mniej, za to Chałupy, już jako część miasta Władysławowo, stają się prężnym ośrodkiem windsurfingu, który można bezpiecznie uprawiać w spokojnej Zatoce Puckiej. W drugiej połowie lipca odbywają się tez Kaszëbszczi Bôtë pod Żôglama (Kaszubskie Łodzie pod Żaglami), czyli regaty pomeranek, starych łodzi rybackich.

Niestety przez ćwierć wieku odbyło się w Polsce wystarczająco dużo wesel, by pierwotny klimat „Chałup…” został zatracony przez zespoły weselne. Tym bardziej warto dziś zobaczyć i posłuchać młodego Wodeckiego w oryginalnym teledysku telewizyjnym, by przypomnieć sobie (lub dowiedzieć się po raz pierwszy), jak oryginalnie brzmi utwór. Wytrwalszym polecam też „Szał by night” (w wykonaniu Andrzeja Dąbrowskiego), kolejny hit, który na fali sukcesu „Chałup…” próbowali wypromować Poznakowski i Orlińska. Jednak w owych czasach nic nie było w stanie przebić piosenki o nagiej plaży…

Siedzę w Mławie i dobrze się bawię

„Mława” (1982)

Siedzę w Mławie przy czarnej kawie
i dobrze się bawię, a jakże.
Siedzę w Łomży, deszcz mnie tu omżył
i w smutku pogrążył, bo wszakże…

Siedzę w Ełku przy małym szkiełku
w niedużym piekiełku, a jakże.
Siedzę w Grójcu wśród siedmiu zbójców
i mówię im: wujciu, a jakże.

Mieszkańcy mazowieckich i mazurskich miasteczek nie pozostawiają sobie złudzeń: autorka tekstu piosenki prawdopodobnie nigdy nie była w żadnym z nich, a nawet jeśli, to nie można już jej o to zapytać. Agnieszka Osiecka, bo o niej dziś mowa, szukając rymu do kawy po prostu natrafiła na Mławę, miasto na pograniczu Mazowsza i Mazur, znane raczej z niewesołych wydarzeń: bitwy Kampanii Wrześniowej i największego pogromu w historii najnowszej Polski (dwudniowe napady na osiedla romskie w 1991). Mimo wszystko niektóre osoby związane z miejscowością zastanawiają się, jak wykorzystać  jej obecność w piosence (na przykład w artykule na portalu MlawaInfo). Najciekawszy wydaje mi się pomysł znalezienia lub zrekonstruowania kawiarni, do której dziś by można zaprosić Osiecką.

Sama piosenka powstała w roku 1982, muzykę do niej (podobnie jak do wielu innych) napisał znany dziś kompozytor, Seweryn Krajewski. Agnieszka Osiecka twierdziła: „Ja z dużą łatwością piszę dla Seweryna, […] jest jakaś wspólna tonacja w naszych sercach i duszach” (cytat ze strony Okularników). Po raz pierwszy „Mławę” wykonała Maryla Rodowicz w 1982, jednak utwór długo pozostawał nieznany i taki jest właściwie do dziś, mimo iż znalazł się na przykład w albumie Rodowicz „Łatwopalni – Tribute to Agnieszka Osiecka” w 1997. Nowe wykonania pojawiły się dopiero niedawno, za sprawą odbywającego się od 2003 roku konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”. Doceniono wykonanie Magdaleny Lepiarczyk, która zdaniem słuchaczy mocnym głosem połączyła „rockowy pazur ze świetnie sprawdzającą się w tej piosence kokieterią”. „Mława” zabrzmiała też ciekawie we fragmencie spektaklu Jerzego Satanowskiego  pt. „Dobranoc, Panowie”.

W „Mławie” podoba mi się umieszczenie małych i średnich polskich miasteczek obok tych z wielkiego świata – Pizy, Rio [de Janeiro]. A prowincjonalne zainteresowania Osieckiej nie kończą się wcale na jednej piosence. Szczerze żałuję, że nie znalazłem muzycznego wykonania wiersza „Na rynku w Piszu” – prawdopodobnie takie nie istnieje. Może więc ktoś kiedyś podejmie się skomponowania i zaśpiewania:

Chciałabym z Tobą,
było nie było,
przejść się po rynku w Piszu.
W końcu, wiadomo,
nieczęsto się żyje,
niech nawet nas opiszą!

Pi(su)arowa Rewolucja Francuska

Trou perdu to w językowych opowieściach o prowincji niby nic nowego, ot jedno z kilku francuskich określeń na zadupie, może oznaczać miejscowość bez stacji benzynowej lub nawet bez porządnej drogi. W kontekście Francji ciekawsze jest jednak drugie znaczenie – „miejsce, w którym nie mówi się tym samym językiem”. A o taką sytuację w tym kraju nietrudno: nie dialekty, a języki północne (normandzki, szampański, lotaryński…) od języka oksytańskiego z południa różnią się diametralnie. Kulturowe animozje między północą, a południem (świetnie zobrazowane w komedii „Jeszcze dalej niż północ”) dotykają też języka prowincji. Przykładowo, tylko w języku prowansalskim, używanym na południu, odludzie to Pamparigouste, wyraz zaczerpnięty zresztą z kontrowersyjnej powieści François Rabelais „Gargantua i Pantagruel”. Kiedyś oznaczał przede wszystkim daleki ląd, obcy świat, którym coraz częściej dla opalonych Francuzów/ek znad Lazurowego Wybrzeża jest zimna i daleka północ.

Z innym określeniem prowincji, bled paumé („zapomniana dziura”), wiąże się powstanie strony na francuskim Facebooku: „Non, je n’ habite pas un >>Bled Paumé<<, c’est juste, un village éloigné!” („Nie, nie mieszkam na zadupiu, tylko na dalekiej prowincji!”). Założył ją Kamini Zantoko, młody raper mieszkający w Marly – Gomont, malutkiej miejscowości na pikardyjskim pograniczu, dwieście kilometrów od Paryża (link do dzisiejszej mapki). Kamini zawojował Francję w 2006 roku teledyskiem z ową malowniczą wsią w tytule, rapując na tle traktorów, stada krów i okolicznych pól. Jak precyzyjnie wylicza na swojej stronie, w jego wsi żyje 719 osób i 962 świnie.

Ciekawą prowincjonalną historyjkę językową ma francuskojęzyczna Belgia. Abstrakcyjna, jak i rzeczywiście istniejąca (jako część miasteczka Neupré), miejscowość Houte – Si – Plou[te] (jedno z możliwych tłumaczeń to „schronienie przed deszczem”) funkcjonowała sobie spokojnie obok Gingelom – jako obiekt żartów i kpin aż do roku 1965. Wtedy to część środowiska akademickiego z Uniwersytetu Katolickiego w Louvain założyła fikcyjny Uniwersytet Houte – Si – Plou[te], w proteście przeciwko dzieleniu potencjału naukowego niemal każdego belgijskiego miasta: na uniwersytety katolicki (waloński) i protestancki (flamandzki). Ostatecznie w 1972 środowisko to stworzyło swój prawdziwy uniwersytet, a L’Université de Houte-Si-Plou, Uniwersytet Pipidówki funkcjonuje od 1995 jako organizacja dobroczynna, organizująca wykłady z zakresu nauk humanistycznych i społecznych.

A na koniec historia, która zjednoczyła całą francuską prowincję. W 1934 ukazała się satyryczna powieść z fikcyjnym miasteczkiem w tytule – „Clochemerle”.  Jej autor, Gabriel Chevallier, olbrzymi sukces – nakład kilku milionów egzemplarzy, przekład na dwadzieścia sześć języków, ekranizacje – zawdzięcza przede wszystkim prowincjonalnej mentalności wielu miejscowości, które ruszyły do wyścigu – o to, w której z nich toczy się powieść. A historyjka w stylistyce burleski nie przysparza powodów do dumy. Akcja zaczyna się, gdy burmistrz miasteczka Clochemerle-en-Beaujolais, Barthélemy Piéchut, zdradza miejscowemu nauczycielowi plan budowy publicznego pisuaru. Oczywiście do boju o moralność natychmiast wkraczają pruderyjne dewotki i świętoszkowata bigoteria – przecież w mieście stoi kościół! Ostatecznie prawdziwy pisuar stanął w miejscowości Vaux -en- Beaujolais, stając się oryginalną atrakcją turystyczną, z której zawsze można skorzystać…

W wielkim mieście nie wie nikt, ile czasu może mżyć

„Deszcz w Cisnej” (1976)

Ja lubię deszcz,
deszcz w Cisnej.
W wielkim mieście nie wie nikt,
ile czasu może mżyć.

Cisna to miejscowość, w której rzeczywiście dość szybko zorientujemy się, że mży lub pada. Jesteśmy w sercu Bieszczad, więc raczej nie udamy się jak „w wielkim mieście” na zakupy do Galerii Bieszczadzkiej (taka na szczęście jeszcze nigdzie nie istnieje), ani na jakieś wielkie wydarzenie kulturalne. Chyba, że mamy szczęście znaleźć się tu w sierpniu, kiedy odbywają się Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką „Rozsypaniec” (do 2010 Festiwal Sztuk Różnych „Bieszczadzkie Anioły”), prawdziwa gratka dla miłośników i miłośniczek poezji śpiewanej i nie tylko. W niespełna półtysięcznej wsi pojawia się wtedy ponad dziesięć tysięcy osób, wśród nich te tworzące muzykę, poezję, rzemiosło ludowe…

A jeśli niestety to nie sierpień? No cóż, skoro tylko mży, to można się wybrać na górską wycieczkę pięknym granicznym pasmem Wysokiego Działu, wejść na Wołosań lub dotrzeć tylko na pierogi do bacówki PTTK „Pod Honem”. Wariant bardziej zachowawczy zakłada spacer z parasolem po uzdrowisku (bo od 1974 Cisna ma prawa miejscowości uzdrowiskowej). Można wybrać się na klimatyczny cmentarz z najstarszym w Bieszczadach nagrobkiem Antoniego Kwiecińskiego z 1842 roku. Jest tu również pochowany niejaki Meinardi, włoski budowniczy kolei prowadzącej przez Przełęcz Łupkowską. A skoro o kolei mowa, warto udać się też w podróż wąskotorową Bieszczadzką Kolejką Leśną. Tym, którym los niewielkiej bieszczadzkiej społeczności lokalnej szczególnie leży na sercu, polecam odwiedziny w Centrum Informacji Turystycznej lub Gminnym Centrum Kultury i Ekologii. Można nie tylko posłuchać ciekawych opowieści o okolicy, pobrać kolorowe foldery, ale i dać świadectwo, że Cisna poza sezonem letnim wcale całkowicie nie zamiera.

Jeśli mżawka przerodzi się w prawdziwy „deszcz w Cisnej”, to nawet wtedy warto wybrać się w podróż. Na przykład śladami hrabiego Aleksandra Fredry. Skąd tu się wziął autor „Zemsty”? Otóż Cisną w 1790 roku odziedziczył ojciec Aleksandra, Jacek. Wykorzystał naturalne surowce i założył hutę żelaza, co na chwilę ożywiło miejscowość. Mały Aleksander spędził tu niejedne wakacje, dzięki czemu powstał pamiętnik „Trzy po trzy”, w którym Cisna zajęła poczesne miejsce. Ale gdyby w gminnej bibliotece zabrakło tej pozycji, zawsze można wybrać się chociażby do baru „Siekierezada”, by posłuchać opowieści ostatnich bieszczadzkich zakapiorów…

Ostatecznie gdziekolwiek się wybierzemy, najlepiej posłuchać najpierw przeboju z dawnych lat, „Deszczu w Cisnej” z 1976. Muzyka Jacka Mikuły i słowa Bogdana Olewicza (niestety bardziej znanego jako autor tytułowej piosenki w serialu „M jak Miłość”). No i nade wszystko jedyne wykonanie Krystyny Prońko, żadna znana piosenkarka nie zdecydowała się później powtórzyć tego przeboju. Jak się zresztą okazało, nie był to przebój jednych wakacji, a paru następnych lat. Oczywiście szczególnie ciepło zapamiętano ją w tytułowej miejscowości. Do tego stopnia, że kiedy w lipcu 2002 odbyły się Dni Cisnej – Dni Słońca, Urząd Gminy uroczyście przyznał Krystynie Prońko Honorowe Obywatelstwo Miasta Cisna. Opis sprzed dekady głosi, że „była przy tym wspaniała zabawa”, szkoda jedynie, że Cisna praw miejskich nie posiada…

Tak brudno i brzydko, że pękają oczy

„O Kutno!” (1966)

Jak to się stało, no jak to się stało,
że serce Kutna nie przetrzymało?
Co jest w tym Kutnie, no, co jest w tym Kutnie –
że ono nieraz jak nożem utnie?

Co jest w tym Kutnie? Ano niewiele. Ot jest sobie w sercu Polski (dwadzieścia kilometrów od symbolicznego geograficznego środka) typowe powiatowe miasteczko przemysłowe. Wielkie zakłady niemal każdej gałęzi przemysłu stłoczyły się na południu, za torami kolejowymi. W centrum atrybuty średniej wielkości miasta: ratusz z muzeum regionalnym, zadbany główny plac, imienia Piłsudskiego, kilka zabytkowych willi i pałaców. Kutno na mapie Polski mogą wyróżniać: jedyny w Polsce zachowany Pałacyk Pocztowy dla królewskich listonoszy, liczne pamiątki prowincjonalnego sztetla oraz muzeum stoczonej nieopodal, we wrześniu 1939, bitwy nad Bzurą (opcjonalnie: bitwy pod Kutnem). Co ciekawe, niewielkie miasto odwiedziło zaskakująco dużo osobistości: w 1807 Napoleon zmierzający do Tylży, by powołać tam Księstwo Warszawskie, w 1905 Henryk Sienkiewicz z gościnną prelekcją, z której dochód był przeznaczony na chore dzieci ziemi kutnowskiej, w latach 1919-21 przyszły marszałek i prezydent Francji, Charles de Gaulle na służbie wojskowej i w końcu, po wyzwoleniu w 1945, cała śmietanka nowej władzy: prezydent Bolesław Bierut oraz generałowie Karol Świerczewski i Michał Rola-Żymierski.

Wdzięczna nazwa miasta urzekła inną sławę, współtwórcę Kabaretu Starszych Panów, Jeremiego Przyborę, który w 1966 napisał słowa piosenki z apostrofą do Kutna w tytule. Słowa Przybory i muzykę Jerzego Wasowskiego odtworzył po raz pierwszy Bronisław Pawlik, skarżąc się rymem: „O Kutno! Okrutne Kutenko! Odjęłoś mi miłość jak ręką”. Wkrótce okazało się, że dla Przybory nie była to jednorazowa muzyczna przygoda, a prawdziwy małomiasteczkowy sentyment. W 1989 podczas marcowego Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu przedstawił on swą wizję Polski powiatowej, samemu marząc o roli honorowego śpiewającego starosty kutnowskiego. Wywody Przybory zupełnie poważnie podchwycił Związek Gmin Regionu Kutnowskiego z jego przewodniczącym Maciejem Derczem na czele i w 1995 roku na 11. Jesiennych Spotkaniach Teatralnych współtwórcy KSP wręczono tytuł Honorowego Starosty Kutnowskiego. By pamięć o piosence nie zaginęła, od 2005 ma miejsce coroczna impreza muzyczna: „Stacja Kutno – Ogólnopolski Konkurs Piosenek Honorowego Starosty Kutnowskiego Jeremiego Przybory”.

„Podróż poślubna do Kutna” (1970)

Miła, czemu jesteś taka smutna,
gdy jedziemy już do Kutna złączyć nasz los?
Pomyśl – kiedy już będziemy w Kutnie,
może będzie jeszcze smutniej? Tak dzień i noc.

A w Kutnie znowu nie tak smutno. Od roku 1975 odbywa się Kutnowski Jarmark Różany, obecnie pod nazwą Święto Róży. Wbrew pozorom to nie impreza lokalnych hodowców, ale huczny trzydniowy festiwal folklorystyczno – muzyczny, na który zjeżdża cała Polska. Prócz wystaw i konkursów dla hodowców róż, występują zespoły ludowe i popularne, jak Dżem czy Myslovitz, a od 2009 odbywa się samochodowy Rajd Róży.

Nie mniej ważny jest odbywający się co dwa lata festiwal imienia Szaloma Asza., urodzonego w Kutnie słynnego żydowskiego pisarza, kandydata do literackiej Nagrody Nobla. W 1904 w zbiorze opowiadań „Miasteczko” Asz opisał najciekawsze historie kutnowskiego sztetla. Stąd współczesna idea konkursu literackiego, połączonego z koncertami, wystawami i projekcjami filmów. Równie istotny dla miasta jest nawiązujący do piosenki Przybory wspominany festiwal „Stacja Kutno”. Ciekawą nowinką okazał się baseball, od kiedy w 1996 w mieście odbyły się międzynarodowe zawody. W Kutnie mieści się nawet Europejskie Centrum Małej Ligi Baseballowej.

Są i koncerty, na których można usłyszeć „Podróż poślubną do Kutna”, pierwotnie zaśpiewaną w 1970 przez Andrzeja Rosiewicza z towarzyszeniem jazzowego zespołu Asocjacja Hagaw. Fanów hip hopu oraz miłośników piosenki literackiej i kabaretowej może zaskoczyć wykonanie Rosiewicza (w nieodłącznej muszce wielkości apaszki) przy wsparciu rapującego D.R Odusa Aiteki. Tylko dla wytrwałych.

„Polska” (1987)

„Czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu w nocy?
Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy”

No i w końcu ostatnie, najpotężniejsze działa, wytoczone przez Kazika z zespołem Kult. Nagrana w 1987 roku odważna piosenka „Polska” szybko zyskała sobie zainteresowanie fanów i władzy PRL. Odrzucona przez cenzurę, wiodła żywot koncertowy, zdobywając miano jednego z największych przebojów zespołu. Od 1989 pojawiła się w trzech albumach. Ograna do tego stopnia, że znany z autoironii Kazik wyśmiał ją w piosence „Nie lubię już Polski”: „Kolejny koncert, czego byśmy nie grali: „Polska!” – ryczy pół sali”. Za rehabilitacją Kutna w wersji Kultu przemawia fakt, że teledysk do „Polski” został nakręcony owszem, na dworcu, ale w Gdańsku. A tak prezentowała się kutnowska stacja PKP jeszcze przed generalnym remontem:

O miastach, gdzie topią ryby

Na zakończenie cyklu o językowych kpinach z małych miasteczek i wsi, dziś i za tydzień opowiem o miejscowościach, które poza wyobraźnią niektórych narodów w ogóle nie istnieją. Fikcyjne miejsca, będące przedmiotem prymitywnych żarcików i wyrafinowanych dowcipów, funkcjonują w wielu kulturach od czasów starożytnych. Już w antycznej Grecji śmiano się między innymi z Beocji i Frygii, a co najdziwniejsze – z Abdery, pomimo (a może właśnie dlatego – z zazdrości), że pochodziły z niej tak wybitne postaci jak Protagoras i Demokryt. Ba, Abderytów wykpiwał później w swoich listach sam Cyceron.

Dzisiejszą opowieść o miejscowościach wyśmiewanych na świecie warto zacząć od znanych z dystansu do siebie autoironicznych Czechów i Czeszek. Mają oni słynny Kocourkov, zmyśloną wieś, której mieszkańcy słyną ze swojej głupoty i zacofania. Ludowe opowieści na ich temat pojawiły się już w XVII wieku, a w 1975 spisał je w książce „Kronika města Kocourkova” Ondřej Sekora, który w dzieciństwie nasłuchał się tych opowiastek od swojego ojca. Ot choćby o tym, że nad kocourkowską rzeką stała tabliczka z ostrzeżeniem: „Jeśli poziom wody przekroczy tą tabliczkę, kąpanie jest zakazane”. Sławę w całej Republice Czeskiej zyskało też sobie naprawdę istniejące na Morawach małe miasteczko Šilperk (oficjalnie: Štíty). Podobnie jak w fikcyjnym Kocourkove, jego mieszkańcy mają być bezgranicznie głupi, bezmyślni, zacofani, co oczywiście w opowiadanych żartach prowadzi do różnych komicznych sytuacji. W czeskich powiastkach pojawia się też Puhu, zmyślona wieś w Górach Izerskich, w której mieszkają sami złodzieje. Miejscowość, gdzie wszyscy kradną wszystko wszystkim, opisał Vladimír Hulpach w książce „Báje a pověsti z Čech a Moravy” („Bajki i opowiadania z Czech i Moraw”).

Z głupich mieszkańców pipidówek i zaścianków śmieją się również w innych krajach słowiańskich. Sąsiednia Słowacja ma swoich Záhorácích (Zagórzan), którym góry przysłaniają horyzonty, są też mieszkańcy fikcyjnej wsi o wiele mówiącej nazwie Čudákov. W Serbii śmieją się z Balova, a z kolei Bułgarzy wykpiwają miejscowość Горно Нанадолнище (w wolnym tłumaczeniu: Górne Dolinne). Ta ostatnia spowszedniała na tyle, że z mowy potocznej płynnie przeszła do oficjalnego języka (pojawiła się choćby w 2005 roku w zadaniu na olimpiadzie z programowania). Bułgarzy mają za to liczne, bardziej wulgarne określenia, jak Стърчи Патка („Stercząca Dupa”) albo Пичковци („Piczkowice)…

Przenieśmy się teraz nieco na Wyspy Brytyjskie. W pamiętającej czasy Robin Hooda tradycji angielskiej całkiem znaczącą rolę odegrali Wise Men of Gotham, mędrcy z miasta Gotham w hrabstwie Nottingham. Historia głosi, że kiedy król Jan bez Ziemi podróżował po okolicy, chciał przedefilować przez miasteczko. Niezadowoleni z konieczności kosztownego podjęcia władcy, mieszkańcy postanowili przed królewskimi wysłannikami udawać prawdziwe miasteczko głupców. Kiedy umyślni posłańcy zjawili się w mieście, zastali wszystkich przy absurdalnych i bezsensownych czynnościach: jedni próbowali utopić węgorza, inni zasłonić stodołę przed słońcem, jeszcze inni turlali wyrobione sery ze wzgórza. Fortel się powiódł, król zrezygnował z wizyty i tym samym od XV wieku w zbiorach małomiasteczkowych opowieści zaczęli się pojawiać głupi mędrcy z Gotham. Sama nazwa zyskała sobie międzynarodową sławę, najpierw jako pseudonim Nowego Jorku (obok słynnego „Big Apple”), a później, kiedy jako Gotham City pojawiła się w komiksach o Batmanie. Jednak największą karierę zrobiła przyśpiewka z trzema żeglarzami z Gotham:

Three wise men of Gotham,

They went to sea in a bowl,

And if the bowl had been stronger

My song had been longer.

Historia wyśmiewania angielskich miejscowości sięga jeszcze wcześniejszych wieków – epitetami przerzucali się już w dwunastym stuleciu mieszkańcy Suffolk i Norfolk (wiemy o tym dzięki dziewiętnastowiecznej publikacji Early Mysteries and other Latin Poems Thomasa Wrighta). Potem kpiono też z karłów z Austwick, durnych z Gordon, głupich z Coggeshall, Essex, Berwickshire

A za tydzień ostatnia część w serii „Język o prowincji”. Będzie o miasteczkach niemieckich, francuskich, szwedzkich, ale i bardziej egzotycznych: fińskich, indyjskich…

Tam zmierzchem złotym cisza trwa wrześniowa

Przy okrągłym stole” (1967)

A może byśmy tak, najmilszy,
wpadli na dzień do Tomaszowa?
Może tam jeszcze zmierzchem złotym
ta sama cisza trwa wrześniowa…

Pod koniec XVIII wieku na granicy Małopolski i Mazowsza, w pięknej okolicy Doliny Białobrzeskiej, nad Pilicą, przycupnęła przemysłowa osada. Z okolicznych miejscowości zaczęli ściągać górnicy i hutnicy, by zająć się bogatymi rudami syderytowymi, jednak kiedy okazało się, że minerały są kiepskiej jakości, robotnicy szybko się wycofali. Osadę uratował syn założyciela, Antoni Ostrowski, który poza nazwaniem jej imieniem swojego ojca, Tomaszowem, ściągnął tkaczy z nieodległej Łodzi, małego i prężnie rozwijającego się miasteczka. Staraniem Ostrowskiego Tomaszów z trzydziestoosobowej wioski stał się w ciągu ośmiu lat, w roku 1830, ponad czterotysięcznym miastem. Rzut oka na plan z tamtych lat może wzbudzić wesołość: kościółek św. Wacława przy ulicy Wieczność i dzielnica Precz Bieda. Niestety, w wyniku represji po powstaniu listopadowym (zlikwidowania preferencyjnych ceł) w miasteczku nastąpił zastój, a sam Ostrowski został zaocznie skazany na śmierć. Niemniej już pół wieku później Tomaszów był jednym z najprężniejszych ośrodków włókienniczych w Polsce: dwadzieścia wielkich fabryk, sto zakładów sukienniczych, połączenie kolejowe. W 1910 powstała jedna z pierwszych na świecie wytwórni włókien sztucznych.

Zapyta ktoś może, czy dla takiego, dość przeciętnego fabrycznego miasteczka (mimo niewątpliwego uroku nadwarciańskiej przyrody), warto wylewać łzy tęsknoty i atrament z kałamarza? A jeśli ta miejscowość stała się przed laty szczególnym miejscem schadzek pewnej pary, czyż nie warto poświęcić jej kilku słów? Stefania Marchew i Julian Tuwim po raz pierwszy spotkali się w Łodzi na Piotrkowskiej równo sto lat temu, w roku 1912. Oboje z rodzin żydowskich: ona z Tomaszowa, córka handlowca Jakuba Bera i śpiewaczki Gustawy Gitli z Dońskich, on z Łodzi, syn bankowca Izydora i gospodyni domowej Adeli. Scenerią ich miłości stał się właśnie Tomaszów i okolice. Julian jeździł tu przez siedem długich lat. Przekonywał przyszłego teścia, że wcale nie jest zwykłym pismakiem, który nie zarobi na utrzymanie rodziny. Spacerował z ukochaną w cieniu fabryk, a kiedy chcieli uciec od przemysłowego krajobrazu, jeździli po pięknej okolicy: Inowłodzu, Zakościelu i Spale (dziś znanej z prezydenckiego pałacyku i ośrodków sportowych). W końcu w 1919 wzięli ślub w łódzkiej synagodze i wyjechali do wielkiego miasta, Warszawy, by Tuwim mógł zabłysnąć swoim talentem na literackich salonach. Po wybuchu drugiej wojny światowej udało im się uciec do Francji, a potem przez sześć kolejnych lat żyć na emigracji, również w Portugalii, Brazylii, Stanach Zjednoczonych. Powrót Tuwimów z USA w 1946 nowa władza odtrąbiła jako wielki sukces, a sam poeta zbytnio okazał swoją wdzięczność, czcząc m.in. Stalina w przekładzie i własnej prozie. Stefania cierpliwie opiekowała się coraz bardziej znerwicowanym i chorowitym mężem, od którego odwróciła się część przyjaciół, aż do jego śmierci podczas rekonwalescencji w Zakopanem w 1953. Sama do końca życia (1991) pozostała bardzo skromna, nie stając się ani „żoną poety” ani „wdową narodową”, celebrytką porównywalną z Wandą Broniewską.

Julian Tuwim swojej ukochanej poświęcił nie tylko życie, ale i bogatą twórczość: od litanii po erotyki. Kiedy „Kurier Warszawski” wydrukował jego pierwszy wiersz, podpisał go inicjałami „St. M.”. Kiedy śmiano się z panny Marchwiówny, zaczął nazywać ją poważniej, z francuska: Marszew. W końcu napisał słynny tomik poezji „Siódma jesień”, wydany w roku 1922. To oczywiście poetycki zapis siedmiu szczęśliwych lat związku i narzeczeństwa. Właśnie w nim znalazł się inspirowany pieśnią Schuberta „Do muzyki” (tekst napisał jego przyjaciel, Franz von Schober) wiersz „Przy okrągłym stole”. O Tomaszowie, w którym „przecież wszystko zostało, nawet ta cisza trwa wrześniowa”. O cudzych meblach i zielonych winogronach. O tym, jak pięknie można nazwać miłość: „Du holde Kunst!” („Sztuko czarowna!”) wykrzykuje podmiot liryczny. A sam Julian tak mówił o ukochanej: „Moje życie miało Stefa na imię”.

Piękny wiersz zaaranżował muzycznie Zygmunt Konieczny w latach sześćdziesiątych. Po raz pierwszy zaśpiewała go w 1967 roku Ewa Demarczyk, powojenne objawienie estrady. Wkrótce wykonała go też po francusku, pod tytułem „A la table ovale”. W późniejszych latach nastąpił prawdziwy wysyp interpretatorów i interpretatorek, z przewagą tych drugich. O Tomaszowie śpiewały Maria Sadowska, Katarzyna Groniec, Kinga Preis, Justyna Szafran, śpiewał i Janusz Radek… Mi najbardziej podoba się aranżacja Kingi Preis, ale dla porównania możecie też oglądnąć popowy singiel Marysi Sadowskiej z 2005 – mnie taka interpretacja piosenki literackiej trochę odstrasza.

W roku 2009, dziewięćdziesiąt lat po prawdziwym ślubie Stefanii i Juliana, w podtomaszowskim Inowłodzu odbyła się inscenizacja tej uroczystości. Osoby uważnie słuchające dzisiejszej opowieści dostrzegą w tym poważną nieścisłość, zagarnięcie tradycji łódzkiej synagogi. Ale czy to takie istotne? Historia pięknej miłości z urokliwą miejscowością w tle mogła potoczyć się w zasadzie gdziekolwiek. W końcu każdy i każda z nas ma swój szczęśliwy Tomaszów.

Miejsca, skąd zawracają wrony

Dziś w naszej podróży po języku prowincji wyruszamy poza granice polszczyzny, by zmierzyć się z epitetami, jakie czyhają na nas w innych krajach. Na początek bogate zbiory słownictwa angielskiego, w jego brytyjskiej i amerykańskiej odmianie. Warto przede wszystkim zauważyć, że język Elżbiety II i Baracka Obamy dokonuje nieznanego polszczyźnie podziału na miasta metropolitalne (cities) i prowincjonalne (towns). Tym samym pojawia się wyraźna granica między wielkomiejskością a małomiasteczkowością, brak w angielszczyźnie spójnej, „miastowej” tożsamości.

Jednak sam brytyjski angielski (British English) nie szuka zbyt wielu okazji do wykpienia prowincji. Wręcz przeciwnie: dominuje język sentymentalny, zdrobnienia typu townies („miasteczko”) i sielankowy wydźwięk countryside („wieś”, bardziej dosłownie „część kraju”). Ale zdarzają się też mniej romantyczne przypadki. Od czasów średniowiecznej Anglii mała wioska, zwykle pozbawiona kościoła – wyznacznika rangi miejscowości, określana jest znamiennym mianem hamlet. Zawdzięcza je jednak nie Szekspirowi, ale pragermańskiej wspólnocie językowej: oznaczająca wspólnotę domową cząstka kham- wyewoluowała również do angielskiej postaci home czy niemieckiej Heim.

W dziewiętnastowiecznej Anglii głośna była sprawa zgniłych i kieszonkowych miasteczek (rotten & pocket boroughs). Wyludnione i podupadłe miejscowości wciąż posiadały wyborcze prawa miejskie, bo było to wygodne dla rządu; sytuację zmieniła dopiero reforma ordynacji wyborczej z 1832 roku. Do dziś używa się jeszcze jednego określenia: hickville, miasteczka położonego z dala od wielkich ośrodków kulturalnych. Hick to po prostu prowincjonalny grubianin pozbawiony ogłady.

Osoby posługujące się językiem angielskim chętnie sięgają też po bardziej opisowe określenia prowincji. Mówią o zapomnianym przez Boga miejscu, godforsaken [place], o szczerym polu, czyli middle of nowhere. Używają również  określenia land where the crow flies backwards, które wyemigrowało do Polski w postaci „miejsca, skąd zawracają kruki/ wrony”.

Również amerykańska kultura języka angielskiego (American English) ma się czym pochwalić. Kpiny z niewielkich miejscowości w Stanach Zjednoczonych często nawiązują do zajmowania się rolnictwem i hodowlą, do toposu amerykańskiego farmera i kowboja. W czasach, gdy podstawowym sposobem transportu była podróż konno, małe miasteczka wyśmiewano mianem one-horse towns („miasta jednokonne”), jako miejsca, w których na całą, i tak niewielką, populację przypada tylko jeden środek komunikacji. Z kolei podobne określenie cowtown („krowie miasto”) w niektórych stanach Ameryki przetrwało do dziś w żartach. A co ciekawe, jeszcze w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku współczesna kanadyjska metropolia, Toronto, cieszyła się złą sławą z racji fetoru panującego w całym mieście. Hodowano tam na masową skalę trzodę chlewną, stąd niebezpodstawnie określano je jako hogtown („miasto wieprzy”).

American English czerpie też z innych języków. Określenie potunk, to zasługa ludów algonkińskich, a konkretnie Indian z Massachusetts. W zależności od interpretacji potunk oznaczało wąski zakątek ziemi lub grzęzawisko. Popularność zyskało sobie jako nazwa na wpół mitycznego typowego małego amerykańskiego miasteczka dzięki serii dowcipów „Listy z Podunk”, zamieszczanej w gazecie „Buffalo Daily National Pilot” od stycznia 1846 roku.

Wiek XIX to dla USA również okres intensywnego rozwoju nowego środka transportu: kolei żelaznej. Kiedy w 1869 powstała trasa kontynentalna łącząca oceany, nie wszystkie miasteczka znalazły się na szlaku. Stąd też powstawały linie drugorzędne, pomocnicze względem głównych, określane mianem jerkwater, dlatego wkrótce mniejsze miejscowości w Stanach Zjednoczonych zaczęto nazywać jerkwater towns.

Bardzo ciekawa jest historia określania głuchej prowincji, dzikiej nieprzyjaznej okolicy mianem boondocks.  Otóż nazwa pochodzi z Filipin –  amerykańskie oddziały walczące tam na początku XX wieku połączyły określenie góry w języku tagalog (bundok) z odludziem i po zangielszczeniu nazwy przywiozły ją do Stanów Zjednoczonych.

A jak wygląda prowincja w innych językach?

  • łacińskie oppidulum („miasteczko”) przywodzi na myśl polską pipidówkę, więc może to z języka Rzymian czerpał Michał Bałucki, twórca swojskiego określenia. Strach pytać czy z łaciny korzystali też Finowie, nazywając swoje miasteczka pikkukaupunki.
  • to samo „miasteczko” mają osoby posługujące się językiem arabskim: بلدة [balda], tureckim belde, i, co zaskakujące, francuskim: bled
  • inne miasteczko to bardzo znany żydowski sztetl w języku jidysz, przeniknął zresztą m.in. do polszczyzny i niemczyzny
  • na mapie Europy sporo typowych „dziur”: jest włoska buco, holenderska gat, francuska trou czy w końcu rosyjska глубинка [glubinka] albo bardziej dosadne захолустье [zachopustje] („zadupie”)
  • w innym języku słowiańskim, ukraińskim takie słowa jak село („sioło”) lub деревня („derewnia”) pozornie nie mają znaczenia negatywnego, lecz często bywają w ten sposób używane
  • przy ogólnej sielankowej atmosferze miejscowości niemieckich: Städtchen („miasteczko”), Dörfchen („wioseczka”) zaskakuje, że inne popularne określenie, Kaff, pochodzi z… przestępczego żargonu dziewiętnastowiecznych małomiasteczkowych złodziei
  • mocnych określeń nie szczędzą Węgrowie i Węgierki, prowincjonalne miejscowości nazywając porfészek („brudna wieś”) lub koszfészek („brudne gniazdo”)
  • jednak jeśli chodzi o dosadność, palma pierwszeństwa należy się hiszpańskiemu: od określeń villorio i pueblucho („pipidówa”, „wiocha”) przez złowrogie pueblo de mala muerte – „miasto/ wieś złej śmierci” po culo del mundo, które można przetłumaczyć jako „zadupie świata” i plazas, donde Cristo perdió el gorro, którego lepiej nie tłumaczyć; delikatnie rzecz ujmując to odpowiednik polskich „miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc”…

Na koniec bardzo ciekawy przykład z języka szwedzkiego. W Szwecji oprócz delikatnych określeń w rodzaju småstad, småby, samhälle (różne wersje „miasteczek”) czy neutralnego avkrok (miejscowość oddalona od miast) funkcjonuje też obraźliwe håla, mało interesująca miejscowość z dala od metropolii, zazwyczaj podejrzana i niebezpieczna. Bohaterowie szwedzkich książek i filmów często próbują za wszelką cenę się z niej wyrwać.

Korzystając z niemiłego epitetu håla, leśnik Börje Drakenberg jeżdżąc po kraju stworzył Svenskt hålindex (SHI), czyli wskaźnik prowincjonalności. Punkty oblicza się na podstawie tego, czy w danej miejscowości jest sklep, szkoła, kościół, a punktacja przedstawia się następująco: od 1 do 5 wiochy umiarkowane, 6 do 10 prawdziwe pipidówki i w końcu 11 do 15 – straszne zadupia. W gazecie Aftonbladet w głosowaniu w 2003 roku 15 punktów dostała wieś Fårbo, trzysta kilometrów od Sztokholmu. Po zamknięciu miejscowego tartaku życie toczy się tam wokół stacji benzynowej i baru z przekąskami. Jak ujmuje to jeden z bywalców tych lokali: „W naszym klubie piłkarskim, Fårbo FF, grała już większość mieszkańców”. A pozostali zapewne siedzieli wtedy na trybunach…

A Wy spotkaliście się z jakimiś ciekawymi określeniami prowincji w innych językach?  Jeśli tak – piszcie koniecznie o swoich odkryciach w komentarzach pod spodem. Do usłyszenia za tydzień na ostatnich już opowieściach językowych!

Zatopione w jeziorach

„Augustowskie noce” (1959)

Augustowskie noce

Nad brzegami drzemiące,

Noce parne, gorące

Osłonięte przez mgłę.

Zazwyczaj miejscowości uzdrowiskowe kojarzą nam się z morzem lub górami. Na hasło „kurort” przychodzi na myśl Krynica Morska albo górska Krynica – Zdrój. Od najstarszego, Iwonicza – Zdroju (XVI wiek) po najmłodsze Dąbki (2007), historia ośrodków sanatoryjnych toczy się głównie nad Bałtykiem oraz w Karpatach i Sudetach. Tymczasem uzdrowiskowa mapa Polski proponuje nam kilka innych miejsc na kurację. Wśród nich te bardziej znane, jak kujawski Ciechocinek, podwarszawski Konstancin czy położony obok Kazimierza Dolnego Nałęczów i te mniej oczywiste: świętokrzyskie Busko – i Solec – Zdrój, roztoczański Horyniec – Zdrój, małopolskie Swoszowice (dzielnica Krakowa). Do tych bardziej zapomnianych należy też Augustów.

Nic dziwnego, że znane dziś głównie ze sporu o obwodnicę przygraniczne miasteczko nie ma renomy popularnego kurortu. Położone w samym rogu Polski, na Pojezierzu Suwalskim, tylko parę bagnistych kroków od granicy z Litwą i Białorusią. Te walory geograficzne chętnie wykorzystywano na skalę masową jeszcze w XIX wieku, kiedy kwitł przygraniczny przemyt. Szansą na rozwój miasteczka była planowana przez ministra skarbu, Franciszka Ksawerego Druckiego – Lubeckiego, budowa Kanału Augustowskiego (by uniezależnić Królestwo Polskie od represyjnych pruskich ceł). Niestety po klęsce powstania listopadowego Królestwo straciło autonomię, zmieniając też koncepcję rozwoju gospodarczego w regionie Augustowa. Kanał  ukończono w 1839, jednak nigdy nie uzyskał wielkiego znaczenia.

Dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym szansę na rozwój dostrzeżono w urokliwym położeniu miasteczka. Pięć wielkich jezior i rzeka, a na dodatek mikroklimat z olejkami eterycznymi i złoża wysokiej jakości borowiny. Już w 1933 przy rzece Netcie wybudowano szkolne schronisko. Nad jednym z jezior, Białym Augustowskim, powstał w 1935 modernistyczny Oficerski Yacht Klub z drewnianą portiernią i zabytkową już dziś przystanią. Gościło tu wielu prominentnych polityków, jak Walery Sławek, Edward Rydz – Śmigły, Józef Beck, a po konferencji, która odbyła się w Yacht Clubie w 1938, wznowiono stosunki z Litwą. Z kolei nad jeziorem Necko zbudowano w 1939 modernistyczny Dom Turysty, który w tym samym roku miał gościć uczestników mistrzostw Europy w żeglarstwie, jednak nie odbyły się one z powodu napiętej sytuacji politycznej.

Po wojnie szybko wzięto się za odbudowę bazy turystycznej, m.in. z inicjatywy PTK (przodka PTTK) w 1948 wyremontowano Dom Turysty. W 1962 powstała słynna restauracja „Albatros”, o której śpiewał Janusz Laskowski. Dzięki przyznaniu w 1970 częściowych uprawnień uzdrowiska, w mieście ruszyła budowa ośrodka Sanatoryjno – Wypoczynkowego „Budowlani”. Choć ukończono ją po czterech latach, Augustów doczekał się statusu miejscowości uzdrowiskowej dopiero 14 października 1993. To i tak wyjątkowy przypadek spośród innych kurortów: całe miasto dysponuje zaledwie jednym ośrodkiem sanatoryjnym ze 180 miejscami. Augustów może się za to pochwalić własną wodą mineralną, „Augustowianką” wydobywaną od 1972.

Dziś to całkiem prężny przygraniczny ośrodek turystyczny, szczególnie dzięki otwarciu granicy z Litwą. Obecność tylu jezior umożliwia rozwój żeglarstwa i narciarstwa wodnego. W 2007, na 450-lecie miasteczka, wybudowano kilometrowy deptak i betonowe nabrzeża. Na corocznym Slalomie Gwiazd Radiowej Trójki na nartach wodnych występują m.in. Krystyna Czubówna, Maciej Dowbor, Borys Szyc. Odbywają się również niezwykle emocjonujące Mistrzostwa Polski w Pływaniu Na Byle Czym.

Niezwykły klimat takich mistrzostw, atmosferę kurortów i ich deptaków świetnie oddają utworki z nurtu piosenki uzdrowiskowej. Robocza nazwa tego gatunku pozwala włączyć do niego bardzo różne kompozycje muzyki popularnej. Z jednej strony popularna w latach 60. XX wieku nieco trywialna piosenka „Na deptaku w Ciechocinku” (najczęściej śpiewana w duecie Danuty Rinn z Bogdanem Czyżewskim) – mnie osobiście nie przekonują rymy „aha – aha” i porównania w stylu „moje serce bije jak solanka”. Z drugiej jednak strony mamy też takie utwory jak śpiewana przez Kalinę Jędrusik w Kabarecie Starszych Panów „Stacyjka Zdrój”. Od 1999 w Polanicy – Zdrój odbywa się zbierający wszystkie takie kurortowe utworki Międzynarodowy Festiwal Muzyki Uzdrowiskowej „Muzyka Świata”.

Swojej piosenki doczekał się również „zatopiony w jeziorach, niepoznany do wczoraj” Augustów. „Augustowskie noce” napisali w 1959 Andrzej Tylczyński i Zbigniew Zapert, a muzykę skomponowała Franciszka Leszczyńska. Autorzy tekstu mieli już wymarzoną odtwórczynię, toteż wkrótce pojawili się podczas próby piosenkarki Marii Koterbskiej, współtworzącej niezwykle popularny powojenny kabaret „Wagabunda”. Waldemar Domański, autor Biblioteki Polskiej Piosenki, opowiada, że pani Koterbska dała się namówić na nagrania dzięki mazurskim krajobrazom, których nigdy wcześniej nie miała okazji zobaczyć. Szybko zaczęła nucić melodię i wkrótce rozpoczęły się nagrania z orkiestrą Edwarda Czernego. Dzięki radiowym redaktorom piosenka stała się hitem wakacji i paru następnych sezonów. Śpiewali ją później między innymi Irena Santor, Lady Pank, Kora, Czarno Czarni. Jak zwykle zachęcam do porównania sobie specyficznej oryginalnej wersji z nową aranżacją, tym razem również w wykonaniu Czarno Czarnych. Miłym uzupełnieniem wrażeń muzycznych mogą być piękne zdjęcia starego i nowego Augustowa ze strony „Augustów – stare fotografie”.

Fujara z Mościsk kontra frajer z Grójca

Władysław Kopaliński pisze, że tradycja kpin z mieszkańców pewnych miejscowości i mieszkańców pewnych okolic jako głupców i tępaków jest prastara – już Grecy wyśmiewali Abderytów, i to pomimo faktu, że pochodziły stamtąd takie sławy jak Protagoras czy Demokryt W Polsce złośliwości pod adresem miasteczek zaczęły powstawać mniej więcej w XVI wieku i szybko zyskały sobie popularność. „Głupie miasteczka” zmieniały się jak w kalejdoskopie, wszystko zależało od aktualnych lokalnych animozji lub pojedynczych przykładów braku ogłady i inteligencji.

Przykładem miejscowości przysłowiowych głupców jest Osiek, szczęśliwie w Polsce jest ich aż kilkanaście i nie sposób dojść, o który chodzi. W XVI wieku miejscowy kowal popełnił zabójstwo, karane oczywiście śmiercią, jednak był on w mieście tylko jeden, dlatego sąd miejski wydał wyrok… na jednego z dwóch ślusarzy. Inna anegdota głosi, że kiedy sąd wydał krzywdzący wyrok na miasto, do Krakowa udała się delegacja osiecka, a nie mogąc uzyskać audiencji u samego króla, za radą błazna królewskiego zakupiła w wielu kościołach na jedną godzinę mszę za umarłą w Osieku sprawiedliwość. Dopiero wtedy król usłyszał o sprawie i wydał sprawiedliwy wyrok.

Z kolei historia „zapóźnienia” mieszkańców Pińczowa wiąże się z górującą nad miejscowością Górą Świętej Anny, która osłania miasto od strony południowo – wschodniej. W ten sposób słońce wstaje nad Pińczowem później niż w sąsiednich grodach, dlatego jeszcze do niedawna mawiało się „w Pińczowie dnieje!” (stwierdzenie typu „rychło w czas”) albo „jak długo mam na ciebie czekać?”. I choć miasteczko słynęło też kiedyś z wyrobu słonych serów i  najnowocześniejszej w Polsce łaźni z natryskami, to w polszczyźnie przetrwało przede wszystkim jako synonim zapóźnionej prowincji.

Osobną kategorię wdzięcznych żartów stanowiła „francuskość” małych miejscowości i ich mieszkańców. Cecha ta stanowiła synonim mody, elegancji, jak również wzorowych manier i europejskiego charakteru. Według przysłów i powiedzeń ośrodkiem francuszczyzny w Polsce miała być miejscowość Mokotów (w 1916 roku przyłączona do Warszawy jako jedna z dzielnic). Francuskie miano (mon coteau to „moje wzgórze”) nadała miejscowości jej ówczesna, osiemnastowieczna właścicielka, Izabela Lubomirska. Na jej zamówienie powstały również pałac i ogród w stylu francuskim, wiązało się to oczywiście ze sprowadzeniem rzeszy specjalistów znad Loary. Stąd właśnie takie epitety jak elegant z Mokotowa lub Francuz z Mokotowa – żartobliwe określenie mieszkańców miejscowości aspirujących do miana światowych. Pozytywnym wyjątkiem na mapie prowincjonalnej elegancji jest wielkopolska Mosina, która dobre słowo zawdzięcza pamiętnikom Jana Chryzostoma Paska. Jego zimujący w Mosinie oddział został przez miejscowych krawców obszyty w nowe eleganckie mundury krojone na modę szwedzką i kiedy zjawił się na wiosnę na koncentrację wojsk królewskich od razu zyskał imię „elegantów z Mosiny”. Przysłowie przetrwało do dziś, a pamięć o nim jest kultywowana do tego stopnia, że w miejscowości niedawno stanął pomnik Eleganta z Mosiny.

Od XVI wieku sławę wśród szlachty zyskał sobie podlubelski Babin  z dworem Pszonków. Wszystko przez założoną tam przez Stanisława Pszonkę i Piotra Kaszowskiego Rzeczpospolitą Babińską. Ponad stulecie stanowiła ona ośrodek prześmiewczej twórczości literackiej, karykaturalne państwo nadające fikcyjne tytuły podczas wielkich hulanek. Imprezowali tam m.in. Jan Kochanowski, Mikołaj Rej, Mikołaj Sęp Szarzyński, Jan Andrzej Morsztyn… Z powodu licznych pijatyk niebezpodstawnie mawiano o hulace i kłamcy „babiński dygnitarz”, o samej pijatyce „babiński obiad”, a tchórza obdarzano epitetem „rycerz z babińskiej wyprawy”. W XVII wieku podobnej reputacji doczekał się świętokrzyski Waśniów, o którym pisze Wespazjan Kochowski: „Toć fraszka Sparta i Rzym, fraszka Wenetowie/ Gdy żyć może wesoło i w naszym Waśniowie/ Darmo do Noremberku tłuc się w obce kraje/ Kiedy Waśniów złoty wiek i rząd dobry daje.”

Izraelici też mieli swoich małomiasteczkowych, rzekomo pozbawionych rozumu, mieszkańców sztetli, zgodnie z żydowskim przysłowiem: „Każde miasto ma swojego głupca”. Tak zwani „mędrcy z Chełma” zyskali sobie wątpliwą sławę dzięki opowieściom spisanym przez noblistę, Isaaca Bashevisa Singera. Pojawiają się w nich takie postaci, jak Gronam Wół, Trejtel Głupek, Sender Osioł, Szmendryk Dureń, Cajnwel Fujara i Lekisz Kiep. Kiedy tego pierwszego, przewodniczącego żydowskiej rady, uderza konający w drgawkach odłowiony karp, rada postanawia go surowo ukarać. Po pół roku obrad skazuje go na… utopienie.

Obiekt drwin stanowiła też jakość edukacji prowincjonalnej. Nieprzykładającym się do nauki grożono: „Pójdziesz na akademię drybińską/ smorgońską”, bowiem w tych małych białoruskich miasteczkach funkcjonowały szkoły tresury niedźwiedzi, w których kształcono przyszłych niedźwiedników. Jak jeszcze śmiano się kiedyś z mieszkańców małych miejscowości? W polszczyźnie poprzednich wieków pojawiały się takie epitety jak fujara z Mościsk i Modliborzyc czy frajer z Grójca (mawiano nawet: „Nie bądź z Grójca!”). Z kolei nieokrzesanego prowincjusza nazywano szlachcicem spod Rypina. Opowiadano też prześmiewcze legendy, jak o świętokrzyskich Glinianach, w których panował taki bałagan, zamęt i ciemnota, że w biały dzień na środku rynku burmistrza miasteczka pożarły wilki.

Na dłużej zapisał się w polszczyźnie spopularyzowany przez Kornela Makuszyńskiego w „Koziołku Matołku” świętokrzyski Pacanów. Otóż w miasteczku mieszkała podobno rodzina Kozów, której wszyscy członkowie byli kowalami. Jako, że kowal musiał rozpoczynać pracę wcześnie, by przygotować warsztat i rozkuć żelazo, potężne uderzenia o świcie budziły okolicznych mieszkańców, którzy stwierdzali „O, Kozy kują w Pacanowie”. Dlatego ponoć Pacanowianie nie mogli się skupić na pracy umysłowej. Faktem jest, że po Rzeczpospolitej krążyło powiedzenie „w głowie jak w Pacanowie”.

Prawdopodobnie współcześnie najwięcej powodów do śmiechu dostarcza świętokrzyski Wąchock. Wąchocczanie i ich sołtys doczekali się kilku tomików dowcipów, w większości zbudowanych według schematu „pytanie – odpowiedź”. Istnieją koncepcje wskazujące na ponad stuletnią ich tradycję, jednak bardziej prawdopodobnym czasem ich powstania jest okres PRL – jedna z teorii głosi, że żarty były propagandowo rozpuszczane przez władze, by ośmieszyć znane z patriotyzmu miasteczko. Z kolei Danuta Ramiączek, wieloletnia przewodniczka po ziemi świętokrzyskiej, uważa iż zaniedbany Wąchock miał stanowić żartobliwą przeciwwagę dla prężnie rozwijających się Starachowic. Dziś żarty z Wąchocczan odchodzą do lamusa i mieszkańcy sami starają się ratować tradycję. Mimo że w roku  1994 miejscowość odzyskała prawa miejskie i stanowisko sołtysa zostało zastąpione posadą burmistrza, Towarzystwo Przyjaciół Wąchocka wymyśliło postać wybieranego co kilka lat Honorowego Sołtysa Wąchocka, któremu postawiono pomnik. Od marca 2012, wyboru Marka Samsonowskiego na to stanowisko, działa Kapela Sołtysa z Wąchocka. Nieliczne osoby podchodzą do tej tradycji z rezerwą, wśród nich Bożena Markiewicz, była burmistrzyni Wąchocka, która stwierdza, iż „to miasto ma wspaniałą historię, ma się czym pochwalić oprócz dowcipów.” I oprócz najdłuższego w Polsce mostu, budowanego wzdłuż rzeki.

Link do mapki

Cicha noc, śnieżna noc

Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem (1937)

Cicha noc, śnieżna noc w Zakopanem

Czy pamiętasz jak szybko mijał czas?

Takie chwile są niezapomniane

Taka noc bywa tylko raz!

Tych, którym przedwojenne noce w osławionym górskim kurorcie można jeszcze przypominać, dziś już prawie nie ma. Wielka szkoda, tym bardziej, że zakopiańskie balangi dwudziestolecia międzywojennego zyskały ogólnopolską sławę i zapewne byłoby o czym opowiadać! Tymczasem dziś ciężko sobie wyobrazić, że jeszcze dwieście lat temu w miejscu Krupówek leżała mała pasterska wioska (według spisu z 1818 zamieszkiwało ją 1805 osób). Kiedy dopiero około roku 1870 stanęły w niej poczta, sklep i karczma, zaczęli napływać kuracjusze. Wśród nich znany warszawski lekarz Tytus Chałubiński, któremu dzisiejsze miasto w dużej mierze zawdzięcza swoją sławę. To on zapoczątkował modę na odwiedzanie Tatr przez artystów i wystarał się o status stacji klimatycznej dla Zakopanego. Od 1875 na kuracje do pierwszego zakładu wodoleczniczego poczęli zjeżdżać gruźlicy z całej Polski. Równolegle rozwijała się kultura: staraniem Towarzystwa Tatrzańskiego w 1876 powstała kształcąca rzeźbiarzy w drewnie szkoła snycerska, w 1883 z inicjatywy i fundacji Heleny Modrzejewskiej otwarto Krajową Szkołę Koronkarską, a pięć lat później rozpoczęło działalność pierwsze na terenach polskich regionalne muzeum, Muzeum Tatrzańskie. Do zasług Towarzystwa należy też znakowanie szlaków i budowanie tatrzańskich schronisk (pierwsze stanęło nad Morskim Okiem w 1874). W 1890 Zakopane wkroczyło w złoty wiek: we wsi zamieszkał Stanisław Witkiewicz (ojciec Witkacego), który wkrótce zainicjował zakopiański styl w architekturze.

Pamiętnych zakopiańskich nocy nie spędzano jednak ani w Muzeum Tatrzańskim, ani w szkole koronkarskiej. Na szczęście okres dwudziestolecia międzywojennego rzeszom turystów i kuracjuszy dostarczył więcej atrakcji. Od 1899 przybywali oni tłumnie koleją (słynną „zakopiankę” gruntownie przebudowano dopiero w latach 30.), a od 1932 raz w roku specjalnym luksusowym ekspresem z Krakowa, nieoficjalnie nazywanym „Narty – Dancing – Brydż”. Przeżywanie wielkich sportowych emocji umożliwiła budowa Wielkiej Krokwi w 1925. Już cztery lata później odbyły się tu międzynarodowe zawody odpowiadające dzisiejszemu Pucharowi Świata w skokach narciarskich. Później na Równi Krupowej wybudowano też dwa stadiony, które miały posłużyć m. in. dla wyścigów konnych. Z myślą o turystach w zaledwie pół roku wybudowano kolejkę linową na Kasprowy Wierch (1936), a wkrótce kolejną na stoku Gubałówki. W pięknych drewnianych willach kwitło życie towarzyskie i kulturalne; takiej śmietanki nie zgromadziła chyba żadna polska wieś (bo aż do 1933 osiemnastotysięczne Zakopane nie miało praw miejskich). W samym tylko dwudziestoleciu mieszkali tu między innymi Kazimierz Przerwa – Tetmajer, Władysław Orkan, Kornel Makuszyński, Jan Kasprowicz, Karol Szymanowski, Witkacy… Z inicjatywy tego ostatniego w latach 1925-27 działał nawet Teatr Formistyczny.

Czy w świetle powyższych faktów mogę sobie spokojnie rozprawiać o Zakopanem jako miasteczku prowincjonalnym? Kiedyś siedlisko bohemy i modny kurort, dziś nie tylko stolica powiatu tatrzańskiego, ale i „zimowa stolica Polski”, jak głosi wyświechtany epitet. Mam jednak wrażenie, że Zakopane leży sobie gdzieś na granicy światowości i prowincjonalności. Średniej wielkości miasto (27 tysięcy mieszkańców/nek) bez dobrego dojazdu (niekończące się remonty zakopianki) i dworca autobusowego (nowy ciągle w planach), zamierające poza sezonem turystycznym może istotnie wydawać się zakopane.

Jednak dzisiejsza piosenka zdecydowanie budzi do życia. Zapewne jej kompozytor, współzałożyciel pierwszego zespołu jazzowego w Polsce, Zygmunt Karasiński oraz autor tekstu, Aleksander Jellin, w celach rozrywkowych chętnie przyjeżdżali do Zakopanego. Niestety dalsze losy oddaliły ich od Tatr. Jellin jeszcze w 1938 został wydelegowany do Australii jako oficjalny przedstawiciel polskiego rządu, celem propagowania polskiej kultury. Karasiński, jako Żyd, w czasie hitlerowskiej agresji najpierw musiał uciekać na wschód, a po wojnie pasmo jego sukcesów muzycznych przerwał rok 1968; wskutek antysemickiej nagonki wyjechał do Kopenhagi i tam zmarł na wygnaniu.

Podobno po raz pierwszy „Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem” zaśpiewał Janusz Popławski w noc sylwestrową 1936/1937, jednak pierwsze zarejestrowane nagranie wykonuje  Marian Demar – Mikuszewski. Sporą popularność piosenka zyskała jeszcze przed wojną. Później śpiewali ją między innymi: Tadeusz Miller (ponoć w latach czterdziestych bardziej uwielbiany od Mieczysława Fogga), Jerzy Połomski, Czarno Czarni czy Jerzy Grzechnik. Wersję oryginalną śpiewaną przez Mariana Demara – Mikuszewskiego przy akompaniamencie orkiestry „Syrena records” lub Janusza Popławskiego z orkiestrą „Odeon” polecam raczej meloman(k)om doceniającym głos dobiegający ze starego nagrania. Pozostałym radzę zacząć od przyjemnej interpretacji Jerzego Grzechnika. Bardzo mi się też podoba klimat nowocześniejszej wersji Czarno Czarnych z 2004 roku. Na koniec warto zobaczyć ciekawe wykonanie Teatru Witkacego; w nagraniu związani z Zakopanem aktorzy i aktorki odtwarzają atmosferę kurortu z dawnych lat…

A dzisiejszemu muzycznemu popołudniu towarzyszy galeria obrazów Rafała Malczewskiego, syna słynnego Jacka. Młody Malczewski również zasłużył na pamięć, nie tylko jako malarz międzywojnia, ale i taternik oraz popularyzator Podhala. Wszystkie dzieła pochodzą ze zdobytej przez mnie muzealnej publikacji „Rafał Malczewski i mit Zakopanego”.

„Gdzie Rzym, gdzie Pcim”

… a „przysłowia mądrością mieszczan”. Frazesy, poza tym, że oczywiste i wyświechtane, przekazują jednak zwykle jakieś prawdy powszechne, dlatego postanowiłem je obronić, przekształcając na użytek „Opowieści prowincjonalnych”. Dziś o przysłowiach, powiedzeniach i porzekadłach – wyrażeniach, które mogą prowincję zaboleć. Przez wieki uzbierało się ich całkiem sporo i choć profesor Stanisław Dubisz z Wydziału Polonistyki UW twierdzi, że „w przysłowiach pojawiały się ośrodki, które odgrywały decydującą rolę w rozwoju cywilizacji”, ja odnalazłem liczne przykłady dużo mniejszych miejscowości, tych, które zwykle wykpiwano i wyśmiewano. Ba, poziom inteligencji mieszkańców niektórych mieścin i wiosek jest tak wdzięcznym tematem żartów, że poświęcę im osobny wpis za tydzień. A dziś opowiem o tych wyśmianych ze względu na niewielkie rozmiary, położenie z dala od wszelkich dróg i użytą w negatywnym znaczeniu „prowincjonalność”…

 Wszystkie te negatywne cechy mieszkańcy Rzeczpospolitej często przypisywali miasteczkom ukraińskim. I równie często zupełnie niesłusznie, jak w przypadku położonego na ziemi żytomierskiej Berdyczowa. Dzięki królewskiemu przywilejowi od drugiej połowy wieku XVIII odbywało się tam aż dziesięć jarmarków rocznie (niczym w wołyńskim Bełzie), dlatego też kupcy, spodziewając się, że niebawem znów przyjadą, mawiali „Pisz do mnie na Berdyczów”. Dopiero w XIX wieku przeinaczono sens powiedzenia. Według anegdoty lokalna poczta rzekomo działała wyjątkowo kiepsko (w rzeczywistości była jedną z lepiej prosperujących placówek w Rzeczpospolitej), w związku z czym mawiano tak ironicznie, chcąc pozbyć się natręta i zerwać kontakty. Winę za utrwalenie kpiarskiego stwierdzenia ponosi nie kto inny, jak wieszcz Słowacki, który w poemacie „Beniowski” przytoczył je w takiej wersji: „po włosku: addio! Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów.” Zapewne sugerując się Słowackim oryginalne pochodzenie powiedzenia błędnie wyjaśnił Władysław Kopaliński w „Słowniku mitów i tradycji kultury”.

Choć na mapie Polski zdarzają się wsie o nazwie Błoto (i to nawet Zgniłe), ciężko uwierzyć w to, że taką nazwę nosiło również kilkudziesięciotysięczne miasto. Mowa o Kołomyi, stolicy Pokucia. Kopaliński sugeruje, na szczęście znów mylnie, iż nazwa tego ukraińskiego miasta pochodzi od złej drogi z kołomyjami – głębokimi wybojami wypełnionymi wodą. Faktycznie dumne miano Kołomyja nosi po Kolomanie, trzynastowiecznym królu halickim. A duma mieszkańców stała się przysłowiowa: kiedy z misji w Paryżu wrócił pokucki kozak, zapytany czy podobało mu się tamtejsze życie, odpowiedział „Lipsze u nas w Kołomyi”.

Tradycyjny obiekt kpin stanowiła wielkość miejscowości i tu według mnie najciekawszym przykładem jest Kiernozia. Pozornie miasteczko jak wiele innych, przeżywało wzloty i upadki: najpierw w 1567 zyskało prawa miejskie, potem je straciło, raz jeszcze zyskało i ostatecznie w 1870 utraciło na zawsze. Z na poły legendarnych opowieści możemy się dowiedzieć, iż w miejscowości na kiernozy, czyli dziki, polował król Jagiełło, na tutejszym rynku Kopernik zgubił pióro (stąd Rynek Kopernika i klub sportowy Kopernik Kiernozia 96), a nawet, że miejscowego starostę Łęczyńskiego odwiedzał Tadeusz Kościuszko. Pewne jest, iż w kiernoskim pałacu przyszła na świat Maria Walewska, słynna polska kochanka Napoleona. Kto w takim razie miał czelność obśmiać tak światową miejscowość w przysłowiu „w Kiernozi przed każdym domem stoi kościół murowany”? Mieścinkę ziemi łowickiej utrwalił w ten sposób krajoznawca i etnograf Oskar Flatt w swoich „Wspomnieniach z wycieczki grudniowej w Mazowsze” z 1852 roku. Zabawny komentarz był wtedy całkiem bliski prawdy, bo w Kiernozi, która skurczyła się znacznie od czasów swojej świetności, kamieniczki stały niemal wyłącznie przy rynku, z murowanym frontem zwróconym w stronę centralnie położonego kościoła. Drwiono sobie nawet, że Kiernozianie uważają, iż środek świata jest w Kiernozi na plebanii, na środku stołowego pokoju pod lampą.

W okresie Polski Ludowej los nie do pozazdroszczenia przypadał w udziale całkiem prężnym, ale położonym nieopodal lokalnych potęg, miejscowościom. I tak głuchą podkrakowską prowincję reprezentował Kłaj, który z miejscowości otaczających stolicę Małopolski nie wyróżniał się niczym szczególnym, ot krakowianie potrzebowali wzmocnić swoje poczucie wielkomiejskości przez językowy kontrast. Epitety na temat Kłaja wyrwały się nawet Janowi Ciszewskiemu, komentatorowi piłkarskiego półfinałowego meczu Polski z Niemcami w roku 1974. Podobna sytuacja, opozycji metropolia – wieś, miała miejsce z miejscowościami podwarszawskimi – śmiano się, że prowincjusze przyjechali z Grójca lub Wołomina „w worku z otrębami” (oryginalny cytat z „Trybuny Ludu”).

A jak wyglądają miejscowości wyśmiewane stosunkowo od niedawna? Kozia Wólka istnieje naprawdę i jest jeszcze mniejsza niż wydaje się w anegdotach. Tą malutką mazurską osadę położoną w sercu lasu zamieszkuje raptem kilka rodzin. Skąd w takim razie jej popularność? W roku 1980 znalazł się tam fotoreporter Witold Kuliński z agencji FORUM i na paru zdjęciach uwiecznił Ziemie Odzyskane z perspektywy małej miejscowości. Fotografie pojawiły się w ogólnopolskiej prasie i tak narodziła się wątpliwa popularność mazurskiej Koziej Wólki.

W roku 2006 niechcianą medialną sławę zdobyła również świętokrzyska Włoszczowa wraz ze swoim dworcem kolejowym Włoszczowa Północ. Posłowi Przemysławowi Gosiewskiemu, który osobiście zabiegał o to, by na peronie zatrzymywały się ekspresy, zarzucano realizowanie prywatnych interesów i próby podkupienia swoich wyborców. Politycy śmiali się też z miasteczka, jak Leszek Balcerowicz w swojej złotej myśli: „własność państwowa równa się Włoszczowa”. Jednak kiedy ucichł zgiełk medialny, stacja zaczęła się rozwijać, odnotowując stały wzrost liczby podróżujących. Dla mnie był to konflikt o tożsamość miejską, zaniepokojenie czy tak małe miasto „zasłużyło sobie” na taki rozwój infrastrukturalny.

A kilka lat temu na kartach językowej historii polskich miejscowości zapisał się Pcim, duża, pięciotysięczna wieś w Beskidzie Makowskim. Stało się to w marcu 2008 za sprawą reklamy banku BZ WBK, w której angielski aktor komediowy John Cleese z legendarnej grupy Monty Pythona, chcąc udowodnić swoją polskość, zapewniał, że ma ciocię z Pcimia. Aktor sam przyznał, że miejscowość została wybrana wyłącznie ze względu na nietypowe brzmienie. Mimo, iż na początku wójt gminy, Daniel Obajtek, w wywiadzie wyraził swoje oburzenie („Jako gospodarz gminy muszę dbać o jej dobre imię. Nie pozwolę, aby ktoś robił cyrk z naszej miejscowości), to szybko podjęto współpracę z bankiem, który obiecał wybudowanie w Pcimiu placu zabaw. Co więcej, podczas lokalnego Święta Kliszczaka odbywa się konkurs na „Ciocię z Pcimia”, a angielską komedię „The League of Gentlemen” osadzoną w fikcyjnym miasteczku Royston Vasey przetłumaczono na polski jako „Pcin Dolny” (w rzeczywistości taka część Pcimia nie istnieje). A dziś jadących pcimską częścią zakopianki wita taki  billboard:

Link do mapki

Kochany mój Bełz

Od dziś w niedzielne popołudnia zapraszam na kilka przyjemnych dla ucha chwil w moim towarzystwie. W cyklu „prowincjonalne piosenki” odkryję parę utworów muzyki popularnej z miasteczkami w tle. Oczywiście nie będzie o wielkich miastach, które dzięki polskim piosenkom już zdobyły sławę – od szkolnych przebojów w stylu „Płynie Wisła, płynie” po dobrze znane kawałki popu jak „Stacja Warszawa” Lady Pank czy „Kraków” Myslovitz. Będzie za to o miasteczkach aniołów, zapomnianych sztetlach i miejscach, w których „tak brudno i brzydko, że pękają oczy”. Brzmi zachęcająco? Posłuchajcie tej historii…

 „Miasteczko Bełz” (1932)

„Miasteczko Bełz, kochany mój Bełz.

Maleńka mieścina, gdzie moja rodzina i dom mój był.

Miasteczko Bełz, kochany mój Bełz.

Ach ileż to razy nad rzeczką jam marzył, o szczęściu śnił”

Lata świetności wołyński Bełz przeżywał w średniowieczu, będąc stolicą krótkotrwałych księstw: Bełskiego, a później Chełmsko – Bełskiego. Na tutejszym zameczku przechowywano wtedy cudowny obraz NMP Niepokalanie Poczętej, czyli słynną dziś jasnogórską Czarną Madonnę. W wyniku potopu szwedzkiego miasto pogrążyło się w stagnacji, jednak jednocześnie rozkwitło jako sztetl, prowincjonalne miasteczko żydowskie. Już w 1655 gmina żydowska uzyskała równouprawnienie w prawach i obowiązkach miejskich, a w 1817 cadyk Sholom Rokeach założył bełską dynastię chasydzką, która wiodła prym wśród Żydów galicyjskich. Sztetl ożywał dzięki chasydom pielgrzymującym do cadyka cudotwórcy i niemal comiesięcznym jarmarkom. Od 1843 Bełz zdobiła Wielka Synagoga w stylu hiszpańskim, budynek mykwy (łaźni) i zabytkowy kirkut (cmentarz). Połowę czterotysięcznej społeczności miasteczka stanowili obywatele wyznania mojżeszowego…

A teraz robimy szybki skok do Nowego Jorku lat 30. XX wieku. Tu spotyka się trójka naszych dzisiejszych bohaterów: węgierski Żyd Jacob Jacobs, amerykański Żyd pochodzenia rosyjskiego, Alexander Olshanetsky i Isa Kremer, Żydówka z Besarabii. Pisarz, kompozytor i wokalistka. Wielokulturowa fuzja zaowocowała powstaniem jednej z bardziej znanych piosenek żydowskich: מיין שטעטעלע בעלז (Mayn Sztetele Belz). Już pierwsze wykonanie „Miasteczka Bełz” przez Isę Kremer w musicalu „Pieśni z getta” zwiastowało światową karierę. Trzy lata później utwór zaśpiewał po polsku Adam Aston, a kiedy po wojnie nową wersję napisała Agnieszka Osiecka nastąpił prawdziwy wysyp interpretacji. „Miasteczko Bełz” śpiewały i śpiewają nadal Sława Przybylska, Gołda Tencer, Magda Umer, zespół „Raz, dwa, trzy”, Katarzyna Jamróz… Nawet w „Zakazanych piosenkach”, filmie z 1946, pojawiła się przeróbka „Miasteczka” pt. „Warszawo ma” (zaśpiewała ją Zofia Mrozowska) .

Słuchając „Miasteczka Bełz” nie sposób nie poczuć tęsknoty: za minionym szczęśliwym dzieciństwem, za rodzinnym miasteczkiem/ wsią, za zatrzymaną w czasie prowincją… Mnie w melancholijny nastrój najlepiej wprawia André Hübner – Ochodlo, jego wykonanie „Mayn shtetele Belz” wydaje mi się też najbliższe oryginałowi. Jeśli ktoś lubi specyficzną barwę przedwojennych polskich wokalistów, to może zapadać w jesienną chandrę przy oryginalnym nagraniu z 1935 roku – „Miasteczko Bełz” śpiewa Adam Aston. Jako ostatnie proponuję ciekawe połączenie dokonane przez Ninę Stiller: żydowska piosenka z muzyką klubową.

A w trakcie słuchania zapraszam do obejrzenia galerii z zupełnie nieprawidłowego Bełza. Bo Jacobsowi wcale nie chodziło o ten wołyński. W „Mein Shtetele Belz” opisał on mołdawskie miasto Bălţi, z którego pochodziła Isa Kremer (a może i on sam, tego nie wiadomo). Ze względu na identycznie brzmiące nazwy i podobieństwo nieodległych sztetli, szybko zaczęto je mylić (ale Wy się nie mylcie!), nieprawidłowo przypisując inspiracje temu z Wołynia. Ale czy to aż takie istotne? Uniwersalny tekst piosenki sprawia, że słuchając jej możemy odczuwać tęsknotę za każdym zapomnianym i opuszczonym miasteczkiem…

Zapadłe kąty i kacze doły

Kilka lat temu dostałem taki, oprawiony w ramkę, obrazek i choć nie był to osobisty przytyk, uświadomiłem sobie, że nawet będąc mieszkańcem metropolii nie jestem bezpieczny. Język umożliwia nam osądzenie danej miejscowości niezależnie od jej faktycznej wielkości lub miejskiego charakteru. Boimy się wylądowania na prowincji, wykpiwamy zaściankową mentalność, śmiejemy się z Macieja z Zadupia, bohatera popularnego skeczu kabaretu Ani Mru Mru. Skąd taka popularność miejsc wyśmianych w polszczyźnie? Dziś biorę na warsztat nazwy pospolite, te pisane z małej litery.

Tydzień temu, by wyjaśnić tytuł bloga, sięgnąłem do łacińskiego znaczenia „prowincji”. W polszczyźnie prowincja stała się znana dzięki organizowanym od XV wieku sejmom prowincjonalnym. Oczywiście najliczniejszej w Europie szlachty nie pomieściłyby wąskie uliczki i ciasne placyki Krakowa czy Poznania, więc sejmiki odbywały się na rozległych błoniach przy niewielkich miasteczkach, do których wszystkim zjeżdżającym miało być w założeniu równie blisko. I tak prowincjonalny sejm wielkopolski spotykał się w Kole, Środzie Wielkopolskiej, Brześciu Kujawskim i Radziejowie, a małopolski w Nowym Korczynie. Bardziej kameralne spotkania odbywały się w klasztorach (Koło) lub katedrach (Środa). Dziś mieszkańcy chętnie powracają do tradycji – na kolskim starym mieście jest uliczka Sejmikowa, a nieopodal stoi… dziewiętnastowieczna willa „Sejmik”. Z kolei Radziejów od trzech lat jest opanowywany przez kontusze i żupany – pasjonaci inscenizują tam prowincjonalny sejmik szlachecki. Choć jeszcze niedawno gust, kino albo romans prowincjonalny (ten ostatni to tytuł powieści Kornela Filipowicza i filmu na jej podstawie) były synonimem zacofania i towarzyskiego obciachu, dziś prowincjonalność ma coraz częściej wydźwięk nostalgiczny, zachwytu nad miejscami, w których czas się zatrzymał. Tą tendencję widać w tytułach lokalnej prasy: „Gazecie Prowincjonalnej Ziemi Kłodzkiej” lub radomskim „Miesięczniku Prowincjonalnym”. A w Nowym Sączu niemałym powodzeniem cieszy się… Kawiarnia Prowincjonalna.

Znacznie gorzej ma się zdrobnione określenie „małomiasteczkowy”. Poza neutralnym określeniem sposobu zabudowy, małomiasteczkowość jako określenie cechy (często konkretnej osoby) to istna paleta negatywnych barw: ograniczenie, zacofanie, obskurantyzm, również zazdrość, egoizm. Ich ucieleśnieniem jest małomiasteczkowy frant z opowiadania Zofii Nałkowskiej „Przy torze kolejowym”, który odmawia pomocy rannej Żydówce. Negatywne konotacje dotyczą też zaścianka, sportretowanego w dwóch nielubianych szkolnych lekturach. Zarówno bohaterowie z Dobrzynia („Pan Tadeusz”), jak i Bohatyrowicz („Nad Niemnem”) mieszkają w zniszczonych i zaniedbanych domach w sąsiedztwie majętniejszych dworów. W rzeczywistości przedstawiciele tej zubożałej szlachty zaściankowej (zwanej też zagrodową) izolowali się też od chłopstwa, mieszkali z dala od ich chałup, nie dopuszczali do małżeństw mieszanych. Stąd nazwa – od chłopów oddzielała ich niewidzialna ściana (choć istnieje też koncepcja, że to od bliskości, w jakiej zwykle położone były dwory takiej szlachty – bo powstawały przez rozrastanie się jednej rodziny i rozdrabnianie majątku). Ślady po szlacheckich zaściankach znajdziemy dziś w nazwach wielu miejscowości, jak Biadoliny Szlacheckie lub Kamienica Szlachecka. Jeszcze w 1938 powstał Związek Szlachty Zagrodowej, mający chronić jej interesy, a w niektórych wsiach, jak w ukraińskich Czajkowicach, podziały na część chłopską i zaściankową przetrwały nawet władzę radziecką.

Mamy też w polszczyźnie oryginalną pipidów(k)ę (w prześmiewczo zangielszczonej wersji „Pipidoova City”). Autorem tego określenia jest Michał Bałucki, dziewiętnastowieczny komediopisarz i publicysta. W noweli „Karykatury” z roku 1868, wprowadził zmyśloną nazwę miasteczka, a jego historię rozwinął w powieści pt. „Pan burmistrz z Pipidówki”. Bałucki świetnie opisuje prowincjonalne miasteczko galicyjskie, jednocześnie przypisując tytułowemu bohaterowi typowe małomiasteczkowe cechy. I tak niewielka, kiepsko prosperująca, choć niepozbawiona uroków pipidówka przenika do języka polskiego. Nie traci na aktualności i sto lat później, kiedy na Festiwalu Piosenki Opole 1973 Zenon Laskowik śpiewa: „Więc to nie dla mnie pani tak, lecz dla męża/ w mizernych wdziękach ten dwutlenek pani spręża,/ dla niego ta heca, ta kieca z zerówki,/ ten szał, ten styl, gdzieś z pipidówki.”. Określenie Bałuckiego nie traci na znaczeniu i dziś – trzy lata temu w podlaskiej Sokółce w trakcie rozmowy z dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, Michałem Olszewskim, wiceburmistrz Krzysztof Szczebiot tak wyraził wątpliwości na temat domniemanego cudu eucharystycznego: „Ale żeby cud w takiej pipidówce jak nasza?”. Na polityka posypały się gromy: groźba odwołania ze strony Rady Miasta i oburzenie Sokółczan/ek. Bardzo nieśmiałe głosy, że trzeba mieć do siebie dystans, że pipidówka w ustach współgospodarza miasta brzmiała wręcz pieszczotliwie, zostały zagłuszone. Dziennikarz „TP” głosy oburzenia uznał za realizację prawdziwie pipidówczańskiej mentalności.

Pan wiceburmistrz mógł jednak wyrazić się subtelniej, korzystając choćby z zapomnianej staropolszczyzny. Onegdaj miasteczko bez szkół, z dala od ośrodków kulturalnych, rządzone przez władzę za nic mającą problemy mieszkańców/ek nazywano partykularzem, a miejscowość położoną z dala od innych terenów zamieszkałych, nawet jeśli była sporym miasteczkiem, określano mianem przedpiekla. Dziś nieprzyjemnie też mieszkać w wygwizdowie (szczególnie jeśli to prawdziwa nazwa wsi, jak w trzech miejscach w Polsce) – miejscowości z tak niewielką ilością budynków, że wiatr swobodnie hula po rynku lub głównej drodze. Na Mazowszu obciachem jest grajdoł(ek) (a mimo to pojawia się na przykład w adresie strony internetowej „Kuriera Garwolińskiego”). Mamy w końcu całą gamę epitetów związanych z dziurą: dziura na mapie, czarna dziura, dziura zabita dechami…

Polszczyzna często uciekała się też do ciekawych form opisowych. Wśród oryginalniejszych epitetów można wymienić zapadły kąt albo kaczy dół. Mawia się dziś o miejscach zapomnianych przez Boga i ludzi, czy zagubionych w górach/lesie, są też wyrażenia bardziej dosadne, jak „tam, gdzie diabeł mówi dobranoc”, a „psy szczekają dupami”. Możliwości wykpienia mniejszych miejscowości mamy bez liku, brakuje za to określeń pozytywnych lub choćby neutralnych. Ja postuluję powrót do prowincji, tej rozumianej po prostu jako „tereny poza głównymi ośrodkami”. A Wy, drodzy czytelnicy i drogie czytelniczki, co proponujecie? A może znacie jeszcze jakieś inne określenia, których tu nie zawarłem? Napiszcie tu o nich! Zagłosujcie też w poniższej ankiecie, których nazw wcześniej nie słyszeliście. A już za tydzień opowiem o konkretnych wyśmiewanych miejscowościach: odkryję zagadkę Koziej Wólki i wyjaśnię, o co chodzi w dziewiętnastowiecznym żarcie, że „w Kiernozi przed każdym domem stoi kościół murowany”.

Link do mapki

Zapomniane przez polityków, pisarzy i geodetów

Dziś mamy w Polsce dokładnie 908 miast, mieścin i miasteczek. Będzie ich tyle aż do Sylwestra, bo najbliższe huczne zmiany szykują się, jak co roku, pierwszego stycznia. Na razie na mapie wśród prawie tysiąca miejskich plamek bez problemu znajdziemy niemal dwumilionową metropolię, jaką jest nasza stolica, z trudem rozróżnimy dziewiętnaście górnośląskich miejscowości tworzących przemysłową konurbację i łatwo odszukamy trójmiejską aglomerację, która wygodnie usadowiła się nad Zatoką Gdańską. Poza tymi oczywistymi miejskimi skojarzeniami rodem z lekcji geografii, kiedy przypatrzymy się uważniej, dostrzeżemy też malutkie Wyśmierzyce i Działoszyce (w każdym z tych miasteczek mieszka mniej niż tysiąc osób), położoną na skraju Polski wcale niezbyt majętną Bogatynię, której niemal połowę powierzchni zajmuje kopalnia węgla kamiennego oraz prawie trzydzieści miejscowości, które prawa miejskie uzyskały dopiero w XXI wieku.

Same miasta giną zupełnie w kolosalnej liczbie polskich miejscowości. 43 007 wsi, wiosek i wioseczek to pakiet minimum, o koloniach, przysiółkach i osadach nie wspominając. Niektóre z tych wsi to prężnie prosperujące miejscowości – jak najliczniejsze w Polsce Kozy (prawie dwanaście tysięcy mieszkańców), które radzą sobie świetnie i wcale nie zamierzają zostać miastem. Ich przeciwieństwem może być niejaki Bnin, o prawa miejskie starający się już trzeci raz. Jedne wioski, takie jak Skawce, stają się do tego stopnia zapomniane, że wkrótce zostaną zalane przez powstający zbiornik retencyjny. Inne, jak kaszubskie Gniewino, robią światową karierę dzięki ugoszczeniu reprezentacji piłkarskiej podczas rozgrywek Euro 2012.

Współcześnie karierę, głównie medialną, robi też pojęcie wioski globalnej. Znacznie szybciej możemy się dziś dostać do stolicy sąsiedniego kraju niż do stolicy sąsiedniego województwa; dla przykładu: lot z warszawskiego Okęcia do praskiego Ruzyně trwa siedemdziesiąt pięć minut, podczas gdy podróż koleją na trasie Warszawa Centralna – Białystok zajmuje trzy godziny. Z dala od metropolii wolniej podróżuje też informacja, więc nie jesteśmy w stanie obserwować wielu interesujących zjawisk zachodzących poza największymi ośrodkami miejskimi. Jeśli nawet mamy czas martwić się jednocześnie sytuacją chrześcijan na Bliskim Wschodzie, pogłębiającym się kryzysem w Atenach i trudnościami z budową drugiej linii warszawskiego metra, to media zwykle oszczędzają nam stresów związanych z sytuacją Wilamowiczan na Górnym Śląsku, postępującym kryzysem w Rytrze i trudnościami z budową hrubieszowskiej obwodnicy.

Drodzy czytelnicy i drogie czytelniczki! Ponieważ wszystkie te lokalne problemy niezwykle mnie interesują, postanowiłem podzielić się nimi z Wami w tym miejscu mojej wirtualnej przestrzeni, na blogu „Opowieści prowincjonalne”. Zajmę się tutaj tak zwaną „prowincją”, która w innych językach zazwyczaj nie posiada konotacji negatywnych. W rzymskim imperium określano tak cały obszar państwa poza Rzymem, a sformułowanie to, jako in provinicia, przetrwało we współczesnym języku włoskim na określenie terenów pomiędzy głównymi ośrodkami miejskimi. Właśnie one są przedmiotem mojego zainteresowania – miejsca zapomniane przez polityków, pisarzy i geodetów. Podupadłe byłe miasta wojewódzkie, miasteczka, w których współistnieje kilka różnych kultur, wsie zamieszkane przez zubożałych rolników i nowobogackich mieszczan – oto tematy w sam raz dla mnie! Wspólnym mianownikiem moich rozważań będzie (nie)obecność miejscowości prowincjonalnych we wszystkich dziedzinach życia społecznego i politycznego: od kina, muzyki przez historię, kulturę, język po społeczność lokalną i politykę regionalną.

Na początek cykl o miejscowościach wyśmiewanych w polszczyźnie. Znakomita większość osób wychowanych w polskiej kulturze dobrze wie, że z Koziołkiem Matołkiem najłatwiej spotkać się na drodze do Pacanowa, najlepsze kawały opowiada się o wąchockim burmistrzu, a wymarzone miejsce na wakacje to z pewnością nie jakiś byle wygwizdów lub jeszcze gorzej – pipidówka. Skąd to wiemy – o tym już za tydzień!

Z niecierpliwością czekam na Was, przybywających tu czy to z miast, czy wsi. Mam nadzieję, że tematy przeze mnie poruszane będą Wam bliskie i chętnie się do nich ustosunkujecie. Z przyjemnością powitam każdą uwagę, polemikę, wskazówkę. Zapraszam na opowieści prowincjonalne!

P.S. Już od tej notki zachęcam do śledzenia opowieści na tworzonych przeze mnie interaktywnych mapkach w serwisie Google Maps. Oto link do dzisiejszego wpisu.